In ascolto tramite Spotify In ascolto tramite YouTube
Passa al video di YouTube

Caricamento del lettore...

Esegui lo scrobbling da Spotify?

Collega il tuo account Spotify a quello di Last.fm ed esegui lo scrobbling di tutto quello che ascolti, da qualsiasi app di Spotify su qualsiasi dispositivo o piattaforma.

Collega a Spotify

Elimina

Non vuoi vedere annunci? Effettua l'upgrade

Szlejer, Megadef i tańczący Ozi

Pon 11 IV – European Carnage Tour 2011

Słowem wstępu. Ta recenzja to pierdolona grafomania, więc jak kogoś męczy czytanie czegoś dłuższego niż nagłówki na wp.pl, to niech oszczędzi sobie trudu i wypierdala. Reszta może hejtować. Dla mniej wytrwałych relacja z koncertu gdzieś w środku, a dla najdziejniejszych cycki na końcu.

7:00, Dzień się zaczął pozytywnie, wejściówki nie było, więc po wymęczeniu 90 minut na uczelni ewakuowałem się do domu, pierdolnąłem sobie małe kanapeczki (z serem, bez sztejków), spakowałem 20 tabletek na ból gardła, ubrałem się w wyjściowe, jakieś mniej pedalskie (bo w nocy stwierdziłem, że kiedyś trzeba spoważnieć, co i tak mi nie wychodzi), ciuchy i sprawdziłem 10 razy, czy faktycznie wziąłem już bilet. Zalożyłem zjebane glany myśląc, że może będą przydatne, ale nigdy więcej tego błędu nie popełnię. Na dworcu w Pozen wylądowałem koło 12:15 i czekałem grzecznie aż ferajna (pijana lub mniej) ze Szczecina i okolic dotrze do Pyrlandii. Oczywiście ichsza podróż nie mógła się udać bez interwencji ze strony PKP, które zaserwowało im 15 minut opóźnienia, udowadniając jednocześnie, że 2 minuty to aż za dużo na przesiadkę.

13:00, pociąg nach Łódź już jedzie, połowa taboru wypełniona złem i niedobrem, o wolnych miejscach nikt nie słyszał, ale i tak za siedmioma wagonami zawsze jest ten zajebisty, konduktorski, przedział, który niemal zawsze jest pusty. No, prawie, choć ostatnie nieszatańskie niedobitki czmychnęły parę przystanków za Poznaniem, oddając nam we władanie całe 15 metrów kwadratowych. Na wstępie wypada pozdrowić (znając moją pamięć do imion pewnie coś zjebię) Damiana (który zaginął po powrocie do Poznania) i Grzesia, bo wylądowali tam z nami i dzielnie tolerowali nasze (no dobra, co poniektórych) zachowania i tematy rozmów.

Podróż w polskim pociągu przebiega szybko i bez problemów pod dwoma warunkami – musisz mieć alkohol, a kanary muszą być tolerancyjne. Nie inaczej było i tym razem, więc do 15:30 czas nam upłynął kurewsko szybko, choć w międzyczasie z racji zmiany kierunku ciuchci zamienili głowę z dupą i trzeba się było ewakuować na drugi koniec obciągu. Przełomowy moment to był, bo nagle za oknem zamiast Europy pojawiły się krajobrazy radzieckiej Rosji, co jednoznacznie wskazywalo, że zbliżamy się do celu. Dalsze 2h to już standardowe żale Pasji, że trzeźwieje i Wiatraka, że od 6h nie oglądał porno, przeplatane z pierdoleniem o Szopenie oraz o murzynach grających black metal i pochodne, planami Mortisa dot. zostania nowym Rambo, randkowaniem z szatanistycznymi siedemnastkami czy debatowaniem nt. wyższości youjizz’u nad youpornem.

ŁÓDŹ, KURWA!

17:20, Łódź Kaliska wita mżawką. Na dworcu zero życia, pod wiaduktami mroczno w chuj, w mieście już mniej diabła, na lewo Mortis z kultowym już, turystycznym plecakiem marki Volt, a na prawo stadion ŁKSu. Niewiele myśląc, wylądowaliśmy w najbliższym monopolu i wróciliśmy do reszty czarnowlosych i czarnoskórych pod wiadukty. Dlugo czlowiek tam nie mógł zabawić, bo nagle na horyzoncie pojawili się mili panowie z kogutem na dachu, którzy jak na złość zatrzymali się 100 metrów od nas, zmuszając tłumy do wędrówki pod Arenę, gdzie dla odmiany koczowała straż miejska. Ostatecznie wylądowaliśmy w ogródku piwnym i spędziliśmy tam kolejnych 30 minut. O 18 bram nie otwarto, ale tłumy grzecznie czekały, jedni w kolejce do wejścia, drudzy w kolejce do dwóch tojtojków. Tych drugich podziwiam, bo 15 metrów dalej był kameralny zaułek, zrobiony z muru i ciężarówki.

18:30, kolejka przed wejściem. No, zaczęło się. O dziwo rozładowywanie tłumów szło całkiem sprawnie, dzięki czemu już po 10 minutach byliśmy w środku. W środku już masa luda, jedni lecą pod scenę w świeżo kupionych koszulkach Slejea, inni do kibla, trzeci wpierdalają pizzę 15 cm za 15 zł, a reszta łazi bez celu albo stoi w kolejce do szatni. Szatnia to zajebisty wynalazek. Pizza też zła nie była.

BAMBAMBAMBAMBAMBAMBAMBAMBAM

19:00, na scenie zainstalowało się Wiadro. Chuj wie (nie wiem – przyp. Chuj), co ten Vader grał, ale słuchalne to to zdecydowanie nie było. Na wokalu pralka, przy wiosłach wiertarki, a w bębny nakurwiał chyba miszcz młot pneumatyczny himself, więc gdy zmyli się po 30 minutach, powitalem to z dużą ulgą.

WÓDA, DZIWKI, LASERY!

20:00, nad sceną banner wielki jak japierdole, ludzie czekają. Wódy nie było, była Nestea, laserów migotało od chuja i jeszcze troche, a ruda dziwka zwana Dejwem Mastejnem pokazała swój szpetny ryj na scenie. Megadeth zaczął grać, więc wbiłem się w tłum na płycie. Od wieków wiadomo, że Ryży ma zerowe poczucie humoru, zerowe umiejętności wokalne i wyjebane na fanów, więc rozwodzić się nad tym, dlaczego od dłuższego czasu go nie trawię, mi się nie chce. Z drugiej strony, poziom zajebistości muzyki granej przez Megadef jest wprost proporcjonalny do upośledzenia Dejwa, więc w gruncie rzeczy trza się cieszyć. ‘Jest’, znaczy ‘chciałaby być’, bo o ile na Sonisfirze 2010 nie miałem żadnych zastrzeżeń co do setlisty (RiP <333333), o tyle o obecnym secie już 3 tygodnie temu można było powiedzieć, że jest zjebany. Zaczęli od Trust, potem były smęty i Hangar 18. ‘ŁOŁOŁOŁO’ i ‘MEGADEF’ skandowane gdzie się da, publika na płycie ruchawa, mniej lub bardziej, ale jeszcze oznaki życia są, tu i ówdzie czuć braki w higienie, więc jebie niemiłosiernie. Potańcówka zaczęła się na Obudź Trupa, zaś apogeum osiągnęła na Poison Was The Cure, który to utwór (w obliczu braku Tornada) dzielnie i samotnie ratował setlistę. Dalej znowu jakieś smuty, Sweating Bullets i She-Wolf, Hed Sraszer i zastój w postaci E Tut Le Mąd. Na koniec trzy szlagiery, czyli Symphony of Destruction, Peace Sells i Holy Wars zmiksowane z Mechanixem na bis. Rudy setlistą nie zaskoczył, więc bajki o tym, że lubi Polskę i Polaków niektórzy mogą sobie w dupę wsadzić. Dejw odegrał swoje, wysilił się na ‘Fenkju’ (chociaż słychać było, że z trudem wielkim mu to przyszło) i poszedł na bekstejdż wpierdalać jogurty.

ARAYAYAYAYAYAYA

~22:00. Pierwsze dźwięki szlejerowego World Painted Blood zaskoczyły nas gdzieś w okolicach kibli, więc innego wyjścia jak wrócić na arenę nie było. Tu trzeba pochwalić organizatorów za zerowe egzekwowanie, kto jaki ma bilet, dzięki czemu Slayehhhra oglądaliśmy jak cywilizowani ludzie na trybunach. Miejscówka była zajebista, bo i scenę było widać i pogląd na całą halę też był. Poleciało Hate Worldwide, Tomaszek ryknął standardowe ‘R U Ready 4 WAAAR ESEMBLE?’ i tańce rozpoczęły się na nowo. Gdzieś na horyzoncie latały zęby i inne rzeczy, tu kogoś na falę wynieśli, tam ktoś się z fali zjebał, standard. Postmortem (<333), Temptation, Dead Skin Mask, King obwieszony żelastwem i napierdalający głową jak robot. Dalej jakieś mniej mi znane, smuta w postaci Americonu przeplatana zajebistością w formie Paybacka (ała, mój kark). Publika po lewej stronie plyty spała, tylko momentami widać było ruch, zaś obok nas jakiś mały, tłusty i kudłaty Wookie ambitnie podskakiwał i wymachiwał, czym tylko mógł. Potem Seasons…, trututututu, sratatatata, łałałała i oda do Youtube’a, czyli Torczer, Mizeri, Endles Buffering. Niby mieli już skończyć, ale grali dalej, najpierw smętne (jak dla mnie) South of Heaven, póżniej szlagierowy nakurw-song, czyli Raining Blood, który jakoś tłumów na płycie nie porwał, ale Wiatrak w końcu dał znak, że żyje i poczepał trochę piórami. Na zakończenie poleciało jakieś coś, Czarna Magia, jeden chuj, potem się schowali w cieniu, poczekali aż publika podrze troche ryje, wyskoczyli znowu, odpierdolili Enżel of Def i poszli w pizdu, koncert się udał.

23:30, EWAKUACJAAAA!!!!!!!!!1111111111ONEONEONE Siema, Wilku! Szatnie poszły względnie sprawnie, nawet droga na dworzec minęła dość szybko. Tłumów jeszcze nie było, więc po kupnie biletów zaczęliśmy debatować, jak spędzić najbliższe 5h do pociągu. Opcje były dwie – kampić na dworcu, albo szlajać się po mieście w poszukiwaniu mitycznego afterparty. Argumentów była cała masa, naliczyłem przynajmniej jeden, więc przez kolejnych 20 minut staliśmy jak dupy. ALE! Nie ma tego złego, bo to w końcu na dworcu (no chyba, przyjmijmy, że tak) każdy poznał historię tańczącego Oziego, która towarzyszyła nam do samego końca eskapady. Decyzja zapadła, idziemy szukać knajpy.

Etap I – dotrzeć na Plac Wolności/Jedności/Kaczyńskiego. Jak dotrzeć? Taryfą! W końcu tylko 4 km i 2,20 zł/km! Rzeczywistość swoje, taksówkarz swoje, więc po 10 minutach dostaliśmy pierwszą lekcję łódzkiej matematyki – 30 zł za kurs. Wylądowawszy na rzeczonym Placu nagle okazało się, że jesteśmy w dupie. Lokalni odsyłają nas 5 km dalej, więc szczęście, że Wilku odkrył w sobie talent odkrywcy i przewodnika, dzięki czemu po jakimś kwadransie stania w miejscu ruszyliśmy w nieznanym kierunku.

Etap II - dotrzeć gdziekolwiek. 500 metrów w lewo, 800 w prawo, nocny z cenami 4,61 za piwo, przewodnik dzielnie przewodzi, 700 metrów do skrzyżowania a potem w chuj prosto. W tym momencie dowiedzieliśmy się, że do Kaliskiej mamy jakieś 7 km, ale po drodze będziemy mijać chyba nasze afterparty, więc ostatecznie nie jest tak źle, zaś podpici (w końcu 1 w nocy była) Łodzianie okazali się na tyle pomocni, że odholowali nas pod knajpę.

Etap III - Iron Horse. Piwo po 6 zł, wolny stolik, wesołe tematy, tu i tam tańczy Ozi, ogółem żyć nie umierać. W takich warunkach dało się wysiedzieć do 4:00, a w drodze powrotnej na dworzec taryfiarz znów nas podszkolił w łódzkiej matmie.

Etap IV – powrót. Konduktorski znowu wolny! Każdy znalazł swoją ławeczkę, przybrał mniej lub bardziej ekwilibrystyczną pozycję i poszedł lulu. Kanary wpadły, grzecznie obudziły i było już jasno, więc spać dalej sie nie dało. Pasji się śnił nie kto inny jak tańczący Ozi, Mortis z Wiatrakiem dalej tulili się do podłogi, a ja okupowałem za mały kawał ławki w rogu, który w ostateczności jakoś spełniał swoje zadanie. Po godzinie znowu ewakuacja na drugi koniec obciągu, wszyscy się jakoś dobudzili, więc reszta podróży upłyneła na wspominaniu tego i Oziego.

Reasumując. Koncert średnio udany. Wiadro z dupy, Rudy przeciętnie, Slejer poprawnie, chyba jako jedyny wywiązał się z hasła ‘Carnage’ w nazwie trasy. Setlista Megadef chujowa i krótka, slejerowa o niebo lepsza. Organizacja dobra, ceny wysokie, ale chętnych na pizzę i tak nie brakowało. Nagłośnienie na pierwszych dwóch kapelach było równie chujowe, co połowa ludzi na płycie. Średnia wieku względna, spodziewałem się masowego napływu gimbusów i innych mrocznych 16stek, a zamiast tego zjawiło się sporo starych wyjadaczy. Mimo to publika ogółem nie dopisała, raz, że spodziewałem się dwukrotnie lepszej frekwencji, a dwa, że większości z obecnych w zasięgu mojego wzroku najwidoczniej do szczęścia brakowało tylko drinków z parasolką, bo na jakiś żywiołowy odbiór koncertu się w ogóle nie silili. Wiadomo, z jednej strony wiek – tych nie obwiniam, ale mroczne jak sam skurwysyn młodzieniaszki mogłyby się niekiedy pokusić (wzorem naszego Wookiego) o więcej ruchu niż machanie telefonem w celu zrobienia zdjęcia. Koniec końców afterparty, turystyczny plecak Volt i tańczący Ozi uratowały wyjazd.

cycki.

Non vuoi vedere annunci? Effettua l'upgrade

API Calls